korporacja

Jak zostałem człowiekiem cywilizowanym cz.3 – Rodzina gry, czyli perfidny atak na portfel fanboya

 

                                                                   „Get civilized!”

                                                                                                  (Sid Meier)

 

            Zacznę od kilku słów wyjaśnienia. Kim jest „fanboy”? Definicji jest wiele, ale podam własną, popartą obserwacjami, tudzież lekturą licznych dyskusji i „dyskusji” w Internecie. Otóż „fanboy” to mniej więcej to samo, co „fan” w stosowanym powszechnie znaczeniu, czyli „entuzjastyczny zwolennik, zagorzały kibic, niemal bezkrytyczny wielbiciel”. Mniej więcej, gdyż dodane słówko „boy” (ang. chłopiec) wskazuje, że chodzi tu o młodą osobę płci męskiej (choć „fangirls” też sporadycznie występują w przyrodzie :-)). Owa młodość pociąga jednak za sobą często spotykane w tym okresie życia wady, jak choćby: łatwość bardzo surowego osądzania innych; drażliwość; zapalczywość; naiwność; skłonność do uczuciowego rozgorączkowania, co w połączeniu z potrzebą szukania autorytetów poza domem rodzinnym przyczynia się do okazywania nadmiernego zaufania (by nie rzec – uwielbienia) różnym ludziom, firmom, zespołom muzycznym, a nawet… rozmaitym gadżetom. W konsekwencji „fanboye” są obok „trolli” i rozmaitych „tajniaków”, wykonujących takie czy inne zlecenia, najgorszą plagą dyskusji internetowych. Impregnowani na argumenty oponentów, szybko tracą wszelką miarę i zaczynają obrażać, posuwając się do najczystszego chamstwa. Występują głównie w subkulturze miłośników rozrywki elektronicznej (choć oczywiście nie tylko). Jeśli zatem zdarzy komuś z Was, drodzy Czytelnicy, zabłądzić na jakieś forum „growe” lub „sprzętowe”, bądźcie przygotowani na werbalne jatki między „fanboyami” systemów operacyjnych „Windows” i „Linux”, procesorów marki „Intel” i „AMD”, kart graficznych marki „nVidia” i „Radeon”, komputerów stacjonarnych (PC) i konsoli, że nie wspomnę już o „fanboyach” konkretnych gier. (więcej…)

„Diabeł ubiera się u Prady”, czyli rajskie życie pod obcasem korporacji

„Strzeżcie się wszelkich przedsięwzięć, które wymagają nowej garderoby” – tym cytatem z „Waldena” Henry’ego Davida Thoreau zaczyna się powieść „Diabeł ubiera się u Prady” Lauren Weisberger. Równie dobrze mógłby się nimi zaczynać film, nakręcony na podstawie tej książki.

Na pierwszy rzut oka komedia Davida Frankela jest po prostu perfekcyjnie wyprodukowanym komercyjnym dziełkiem w najlepszym popkulturowym guście. Gwiazdorska obsada (zwłaszcza Meryl Streep pokazuje klasę), przebojowa ścieżka dźwiękowa świetnie akcentująca węzłowe punkty fabuły, zdjęcia Paryża dorównujące odrealnioną urokliwością folderom turystycznym, wartka narracja (w przeciwieństwie do nieco rozwlekłej książki), sporo humoru, no i stroje, stroje, stroje… I to od tych największych: Lagerfelda, de la Renty, Prady…

Ten sielankowy obraz ulega jednak pewnemu zmąceniu, gdy przyjrzeć się filmowi Frankela uważniej. Nieprzypadkowo wszak Weisberger opatrzyła swą powieść ostrzegawczym mottem z „Waldena”. W filmie owa nuta dystansu i zdrowego sceptycyzmu wobec perypetii bohaterów została zachowana. Nie chcąc zbyt daleko odchodzić od książkowego pierwowzoru, reżyser musiał poświęcić nieco uwagi tzw. drugiej stronie medalu, która z komedią niewiele ma wspólnego. (więcej…)