film angielski

Tryptyk ruandyjski (2)

            Tuż przed odjazdem ciężarówek z białymi uchodźcami na teren hotelu wpada spora grupa murzyńskich dzieci pod opieką zakonników. Uszczęśliwieni dziękują żołnierzom za ratunek, lecz wojskowi zimno ripostują, że zabierają tylko białych. W rezultacie z oporami i poczuciem wstydu, malującym się na twarzach, skromna grupa misjonarzy wsiada do samochodów. Ich czarnoskórzy współbracia i współsiostry zostają, a wraz z nimi kilkadziesiąt dzieci. Scena ta mogłaby stanowić kulminacyjny punkt fabuły innego filmu o ruandyjskiej tragedii – „Shooting Dogs”.

           Jego twórcy już w czołówce podkreślają, że zrealizowali swoje dzieło na podstawie faktów oraz w miejscach, w których te się rozegrały, zaś w ekipie znaleźli się świadkowie i uczestnicy przedstawianych w filmie wydarzeń. Reżyser Michael Caton-Jones chętnie korzysta z reportersko-dokumentalnej stylistyki, operator roztacza przed widzem panoramę biednych, tonących we wszędobylskim pyle przedmieść Kigali, zaś bohaterowie nie paradują w eleganckich garniturach i nie mieszkają w ładnie urządzonych wnętrzach jak to było w „Hotelu Ruanda”. Być może to zdecydowało, że dość często spotykałem się z opiniami, wedle których „realistyczny” „Shooting Dogs” znacznie przewyższa „hollywoodzki” film Terry’ego George’a. W takich sytuacjach z reguły przywołuje się łacińską maksymę, mówiącą, że „o gustach nie należy rozprawiać”, lecz w tym przypadku – moim zdaniem – nie ma ona zastosowania. Pomijam już fakt, że akcja „Hotelu Ruanda” toczy się w obrębie innej warstwy społecznej niż film Catona-Jonesa. W tej warstwie markowy garnitur to po prostu ubiór codzienny, a nie odświętny. Czy byłoby zatem „realistyczne” ukazywanie rodziny Paula Rusesabaginy mieszkającej w baraku z dykty? To jednak kwestie poboczne. Istnieją bowiem znacznie poważniejsze argumenty, obalające tezę, jakoby „Shooting Dogs” zrealizowano zgodnie z realiami. (więcej…)

Tryptyk ruandyjski (1)

           Między kwietniem a sierpniem 1994 roku zamordowano w Ruandzie około miliona ludzi. Wielu z nich zostało zarąbanych maczetami. Ofiarami rzezi padli tubylcy, głównie z plemienia Tutsi. Siły pokojowe ONZ zatroszczyły się o białych gości z Ameryki i Europy, zapewniając im bezpieczną ewakuację. Autochtonów zostawiono samym sobie lub tu i ówdzie przydzielono im symboliczną ochronę, która nie mogła nawet użyć broni. Wiele miesięcy po tym, jak hektolitry afrykańskiej krwi wsiąkły w ziemię, kilku ruandyjskich zbrodniarzy wojennych postawiono przed sądem i skazano na dożywotnie więzienie. Następnie świat, sam siebie nazywający cywilizowanym, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zajął się globalnym ociepleniem, walką z plagami otyłości i nikotynizmu, agitowaniem za prawem do adopcji dzieci przez pary homoseksualistów oraz likwidacją monopolu Saddama Husajna na irackie złoża ropy naftowej. (więcej…)

Dastan i Robin, czyli felietonik nie-polityczno-filmowy

„Nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką” – napisał blisko wiek temu jeden z moich ulubionych prozaików. Wbrew temu mój ulubiony felietonista zwykł mawiać – „Polityka nie powinna zamącać biegu prywatnego życia zwykłych ludzi”. Zapewne z tego powodu bardzo lubił rozmawiać o niej przy każdej okazji, poświęcił jej tysiące publikacji, a przez dwie kadencje był nawet posłem na Sejm w latach gomułkowskiej „odwilży”. Niekonsekwencja? A skąd! Po prostu – jak powiadał chyba równie często – „przekora jest intelektualnym instynktem samozachowawczym”.

I jak tu się dziwić filmowcom? Niby kręcą filmy rozrywkowe, mające dać znękanym bliźnim dwie godziny wytchnienia od uciążliwej monotonii codzienności, a jak już człowiek zapłaci za bilet lub DVD, to co się okazuje? Ano, że znów agitacja i propaganda, Panie i Panowie! Myślicie, że głównym bohaterem negatywnym w „Robin Hoodzie” Ridleya Scotta jest podły szeryf z Nottingham albo perfidny i okrutny „człowiek z blizną” imieniem Godfrey? Nic bardziej błędnego! A może wydaje się Wam, że czarny charakter z „Księcia Persji” to starannie zakonspirowany zdrajca nieodpowiedzialnie igrający z „bóstwami” starożytnego Orientu? Znów pomyłka! (więcej…)

„Avatar”, czyli Jamesa Camerona sen o życiu po życiu

W swoim najnowszym filmie James Cameron w bardzo widowiskowy sposób stara się przekonać widza, że cywilizacja Zachodu jest duchowym kaleką. A następnie całkiem serio proponuje jej lekarstwo z epoki późnego paleolitu.

 „Avatar” podzielił widzów. Większość pieje z zachwytu, że „czegoś takiego jeszcze w kinie nie było”. Mniejszość podkreśla fabularną i po części wizualną wtórność filmu, a środowiska konserwatywne dodatkowo krytykują Camerona za ugrzęźnięcie w schematach politycznej poprawności, tudzież zaprawioną utopijnym ekologizmem propagandę ideologii New Age.

Wszyscy oni mają rację, gdyż pod względem realizacyjnym i dramaturgicznym „Avatar” rzeczywiście robi spore wrażenie, zaś jeśli chodzi o treść często przypomina stereotypy realizmu socjalistycznego ubrane w kostium aktualne najmodniejszych za oceanem prądów filozoficznych i obyczajowych. (więcej…)